niedziela, 15 stycznia 2012

Nasi współlokatorzy czyli miłosc turecko - polska

Nie mogę zakończyć historii o pobycie w Ashburn bez wspomnienia o naszych współlokatorach w mieszkaniu. Przez pierwsze trzy tygodnie mieszkaliśmy w czwórkę czyli ja, Kamil, Łukasz i Piotrek, lecz sielanka kiedyś musiała się skończyć, bo apartamenty były przygotowane dla sześciu osób. Pewnego pięknego dnia po przyjściu do domu zastałam siedzących na naszej kanapie chłopaka i dziewczynę. Kto mnie zna, ten wie, że dużo mówię (często bez sensu), ale z natury jestem przyjacielska i pomocna. Chciałam żeby nie czuli się skrępowani, żebyśmy się polubili i żeby nam się dobrze razem mieszkało. Zaczęłam zatem trajkotać. "Tu są sypialnie, tu są łazienki, ja jestem Magda, miło was poznać" i tak dalej. Widziałam, że są bardzo oszołomieni (nie wiem jak długo siedzieli bezczynnie na tej kanapie) ale chodzili wszędzie gdzie ich zaprowadziłam i wyglądali na zainteresowanych. Ich walizki leżały nierozpakowane, zatem spytawszy się uprzednio, czy nie mają nic przeciwko spaniu w oddzielnych pokojach, zaprowadziłam Nisę (bo tak miała na imię dziewczyna) do mojego pokoju. Pokazałam jej materac, szafę i w końcu spytałam czy ma jeszcze jakieś pytania. I wtedy usłyszałam. "Where I sleep". Uświadomiłam sobie, że niewiele zrozumieli z tego co próbowałam im przekazać przez dobre 10 minut i muszę zacząć od początku.
Chłopak miał na imię Berk i mówił jeszcze gorzej po angielsku niż jego przyjaciółka Nisa. Oboje byli przesympatyczni, szczególnie dziewczyna, ale niestety żadnego pożytku z tego nie było, bo kompletnie nie mogliśmy się porozumieć. Zaproponowałam im wspólne gotowanie, ponieważ nie wyobrażałam sobie dzielenia się wieczorem ograniczoną ilością talerzy i garnków. Bardzo się ucieszyli ponieważ ... nie umieli gotować. Powiedziałam im, że niestety ale muszą się nauczyć, bo dwa razy w tygodniu będzie ich kolej na przyrządzenie posiłku. Na początku ciężko było nam się dotrzeć, ale jakoś to grało;-)

Jeden z 'tureckich' obiadów. Wersja deluxe.

Po pierwszej nocy Turcy stwierdzili, że jednak chcą spać w jednym pokoju. Tu pojawiał się problem, bo my nie chcieliśmy się przenosić, a każda z sypialni była przeznaczona dla trzech osób. W końcu Łukasz zgodził się z nimi spać, ale po paru dniach jego łóżko wstawiliśmy do naszej sypialni (musieliśmy połączyć trzy, aby się zmieściło:P) i cisnęliśmy się w czwórkę, ale przynajmniej było wesoło.
Pomimo całkowitego braku komunikacji werbalnej parę słów jest wyjątkowo międzynarodowych, dlatego musieliśmy wprowadzić ich zamienniki, aby nasi współlokatorzy nie wiedzieli o czym mówimy. Zdecydowaliśmy również, że najprawdopodobniej zrozumieją słowo "Turcy" zatem zastąpiliśmy je "Indykami" (ang. turkey - indyk). Słowo Internet również zostałoby rozpoznane, a że był to drażliwy temat w naszym mieszkaniu znaleźliśmy dla niego zamiennik ( tylko zapomniałam jaki:P). Tak nam to weszło w krew, że do dzisiaj dziwnie mi o nich pisać "Turki", więc od teraz będę używać naszego slangowego sformułowania;-)
Jedną z pierwszych rzeczy o które mnie Berk zapytał było "Best Buy?" To 'zdanie' nie ma większego sensu dopóki nie wyjaśnię, że jest to nazwa sklepu z elektroniką, taki nasz Media Markt czy Saturn. Zapytał mnie o to na samym początku, bodaj pierwszego dnia, dlatego zaśmiałam się, że chyba nie chce jechać do tego sklepu teraz (w domyśle przez następne parę tygodni zanim nie przyjdzie pierwszy paycheck). On też się zaśmiał, ale się nie zrozumieliśmy. On chciał jechać do tego sklepu jak najszybciej. Nie wiem ile oni ze sobą $$ przywieźli, ale pierwszy paycheck przyszedł po dwóch albo trzech tygodniach od ich przyjazdu. Każde z nich kupiło sobie netbooka, trzeba też było kupować jedzenie i zapłacić za rowery. Do tego pierwsza wypłata nie była szalenie wysoka, ponieważ nie pracowali pełnego okresu rozliczeniowego, musieli też pokryć koszty certyfikatów i strojów służbowych. Ale dali radę.
Trzeba powiedzieć, że pomimo nieznajomości angielskiego byli dosyć zaradni. Jako pierwsi z nas pojechali do DC (my przez pierwsze trzy tygodnie non stop pracowaliśmy, więc nie mieliśmy czasu na zwiedzanie), dowiedzieli się o autobusie. Zdali w pierwszym podejściu egzamin na pool operatora, który nie należał do najprostszych. Na koniec pojechali na tygodniową wycieczkę do Waszyngtonu, Nowego Jorku i Niagara Falls, za którą moim zdaniem słono przepłacili, ale zwiedzili kawał świata. Pomimo wszystkich ich wad i naszego rozczarowania, że nie mamy z kim porozmawiać po angielsku, lubiliśmy ich i miło wspominamy do dziś. No bo jak nie lubić osób, które rozmawiają ze sobą przez Skype'a siedząc na przeciwko siebie?
Jak wspominałam, w Ashburn nie było żadnego pubu czy klubu, do którego moglibyśmy wyskoczyć się rozerwać. Jedyną naszą rozrywką był internet, który przypadkowo był w tym mieszkaniu 'darmowy' - któryś z sąsiadów nie zabezpieczał swojej sieci WiFi. Jednak kiedy włączyły się do sieci Indyki, to zaczęły się komplikacje, bo zbyt duża ilość komputerów powodowała jakieś przeciążenia i w efekcie nikt nie mógł z internetu korzystać. Nisa była zrozpaczona, ponieważ dla nich facebook to było całe życie. Spędzali godziny przed komputerkami na jednej stronie: twarzoksiążka.com. Dwa lata temu fb nie był tak popularny w Polsce i zupełnie nie rozumiałam, co oni w tej stronie widzą ciekawego. Teraz nadal nie wiem, ale zauważyłam, że mnie też dopadła choroba "nie ma co robić, ale siedzę". Tak czy inaczej internetu nie było i Indyki znalazły miejsce gdzie był - McDonald's.
Jednego wieczoru siedzieliśmy sobie na kanapie (tym razem wyścig kto pierwszy zajmie jedyną kanapę w mieszkaniu wygrała drużyna polska) i oglądaliśmy jakieś filmy na DVD - zamulaliśmy totalnie. Nagle Nisa wychodzi z pokoju i mówi, żebyśmy nie czekali na nich, ponieważ wrócą późno w nocy. Byliśmy w ciężkim szoku ponieważ oboje się wystroili, wzięli plecaki i wyszli. Strasznie byliśmy też zazdrośni - Indyki idą na imprezę a my nie! Tego wieczoru wypisałam kartki pocztowe i z nudów postanowiłam je wysłać. Skrzynka pocztowa była obok naszego małego centrum handlowego. Wzięłam więc koperty i o północy poszliśmy z Kamilem je wysłać. W drodze powrotnej coś mnie tknęło i zaproponowałam, żebyśmy podeszli bliżej McDonalda. Naszym oczom ukazała się Nisa i Berk popijający waniliowe szejki i surfujący w darmowym internecie. Nie mogłam wytrzymać ze śmiechu. Wielka, nocna eskapada naszych Indyków okazała się wyjściem na internet. Nie byłoby może w tym nic śmiesznego, gdyby nie fakt, że Nisa tak podkreślała, że wrócą późno (nasz Mac był całodobowy). Nie pamiętam już o której godzinie faktycznie wrócili, ale to wspomnienie zawsze mnie bawi do łez;-)
Nasze jedyne wspólne zdjęcie razem. Gromada murzynów;-)

Wiele wspomnień kojarzy się z naszymi Indykami, w większości zabawnych. Trochę nauczyliśmy się o ich kulturze, ale w gruncie rzeczy niewiele nas różniło. Pomimo tego nie życzę nikomu, aby mieszkał przez trzy miesiące z kimś z kim dzieli nas tak dużo - język.

2 komentarze:

  1. pub byl jeden w ashburn - taki dla cougarek których jak tam byliśmy się baliśmy ;P

    OdpowiedzUsuń
  2. Starsze panie szukające towarzystwa, masakra...

    OdpowiedzUsuń