Nasz plan był prosty: przez trzy miesiące pracujemy w Virginii (zaraz pod Waszyngtonem, wschodnie wybrzeże) i po pracy robimy sobie dwa tygodnie wakacji podróżując od Nowego Jorku i Bostonu, przez Niagarę i całą długość Stanów aż do Miami. Aby zwiedzić jak najwięcej postanowiliśmy kupić samochód w Virginii i sprzedać, albo zostawić gdzieś pod płotem w Miami. Pomysł był odważny, ale do zrealizowania. Po miesiącu pobytu i zarobieniu odpowiedniej ilości gotówki zaczęliśmy szukać auta do 2000$ wystarczająco dużego aby pomieścić bagaże 4 osób. W naszych planach snutych jeszcze w Polsce nie uwzględniliśmy jednego, najważniejszego czynnika - aby kupić samochód trzeba mieć ... samochód. Nie byliśmy przygotowani na takie odległości do pokonania, aby zobaczyć interesujące nas auto, bez komunikacji miejskiej było to niemożliwe. Na jeden dzień pożyczyliśmy samochód od naszego przyjaciela z basenu i pojechaliśmy oglądać parę wcześniej umówionych aut, ale nie przypadły nam one do gustu, albo ktoś nie miał czasu się z nami spotkać.
W końcu postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Pojechałam z Kamilem do Waszyngtonu, potem metrem jeszcze dalej i wieczorem sprzedający odebrał nas ze stacji. Jeśli byśmy nie kupili auta, nie mielibyśmy za bardzo jak wrócić do domu, z uwagi na późną porę. Z gotówką w kieszeni pojechaliśmy, obejrzeliśmy i kupiliśmy.
Nie jestem znawcą samochodów, Kamil też nie specjalnie, choć na pewno jest dużo bardziej ogarnięty w tej kwestii niż ja. Przejechaliśmy się ze sprzedawcą na jazdę próbną i wydawało się wszystko w porządku. Zapewniał nas, że auto ma aktualny przegląd (Emission i Safety Inspection), że wszystko działa bez zarzutu. Auto wyglądało na zadbane, więc kupiliśmy Dodge Grand Caravan;-)
Zaraz po opuszczeniu terenu osiedla okazało się, że nie działa kierunkowskaz. Do dziś nie wiem jak to jest możliwe, że zepsuł się zaraz jak do auta wsiedliśmy, ponieważ jesteśmy pewni że podczas jazdy próbnej działał. Po wtóre, nie mieliśmy tablic rejestracyjnych ponieważ są one przypisane do właściciela ( tak przynajmniej powiedział nam sprzedający). Zmierzchało, jechaliśmy bez kierunkowskazów i bez tablic. Idealny cel do zatrzymania przez patrol policji. Dojechaliśmy jednak bez przygód do domu i cieszyliśmy się w czwórkę z nowego auta.
Następnego dnia jechaliśmy autem z rowerami w bagażniku i tym razem zatrzymała nas policja. Wyglądaliśmy nieco podejrzanie, szczególnie po tym jak prawie wymusiliśmy pierwszeństwo na radiowozie. Przebłagaliśmy jednasz szeryfa, aby nas nie karał i nie zabierał samochodu, bo jesteśmy biednymi studentami z Polski i dopiero go kupiliśmy. Od tej pory postanowiliśmy się nigdzie wozem nie rozbijać i poczekać aż Kamil zarejestruje auto.
Aby to zrobić trzeba było jechać do DMV (Department of Motor Vehicles) z odpowiednimi dokumentami. Za pierwszym razem zabrakło paliwa w aucie i Kamil musiał prosić nieznajomego, żeby go podrzucił na stację. Potem Pani w okienku była jednak na tyle wredna, że nie chciała przyjąć Proof of Residence, czyli potwierdzenia, że mieszkamy w Virginii. Jednym z takich dokumentów jest czek, ale myśmy wszystkie zrealizowali i mieliśmy tylko pismo wysłane na nasz adres. Na czek musielibyśmy czekać kolejny tydzień lub dwa. Po rozmowie z miejscowymi dowiedzieliśmy się, że w tej siedzibie DMV do której pojechaliśmy zawsze są problemy i lepiej, żebyśmy pojechali do innego miasta, tam załatwimy wszystko od ręki. Kolejnego dnia wolnego z duszą na ramieniu (bo ciągle nie mieliśmy tych tablic!) pojechaliśmy.
Nasza radość, kiedy pani w okienku powiedziała, że wszystko jest ok, oprócz Emission (typ nas okłamał...) tak więc dostaniemy tablice na trzy miesiące, była nie do opisania. Nie chciałam skakać z radości, żeby nie wydało się to im podejrzane i nie cofnęli pozwolenia, ale w duszy skakałam jak dzika. Dostaliśmy 'license plates' nalepki z odpowiednią datą ważności i ruszyliśmy montować w naszym Dodge'u.
Przez tydzień jeździliśmy na zmianę wożąc się do pracy, a w dni wolne zwiedzając. Jednego dnia postanowiliśmy pojechać do Six Flags - ogromnego parku rozrywki położonego w sąsiadującym stanie odległego o 60 mil (100 km). Bawiliśmy się naprawdę wyśmienicie, pomimo żaru lejącego się z nieba i mojego omdlenia (chcieli mnie do szpitala brać, ale się nie zgodziłam:P). Kiedy wracaliśmy było już ciemno. W pewnym momencie zauważyliśmy podejrzanie zachowujące się auto. Kierowca zatrzymał się na czerwonym świetle, ale na środku skrzyżowania. Zgodnie stwierdziliśmy, że trzeba się trzymać od niego z daleka, wyprzedziliśmy go, a Kamil obserwował we wstecznym lusterku. Po chwili stwierdził, że samochód skręcił. Dojechaliśmy do kolejnych czerwonych świateł. Byliśmy niedaleko domu, może 10-15 km. W jednej chwili rzucił mną do przodu potężny wstrząs i zaczęłam wrzeszczeć. Pasy bezpieczeństwa zadziałały, na szczęście uderzenie nie było aż tak mocne i poduszka nie wystrzeliła. Kamil w ostatniej chwili przed zderzeniem zorientował się w sytuacji i puścił hamulec (samochody z automatyczną skrzynią biegów toczą się wtedy do przodu), nie zdążył mnie jednak ostrzec.
Jezdnia była 5 pasmowa ( w jedną stronę). Skrajny prawy był wolny, my staliśmy na drugim od prawej. Uderzył w nas jakiś duży SUV.
Natychmiast za nim zatrzymał się inny samochód i kierowca podszedł do nas. Powiedział, że widział całe zdarzenie i będzie świadkiem. Kierowca z SUVa nie wysiadł. Po sprawdzeniu czy nic mi nie jest (trzęsłam się jak galareta) Kamil i świadek poszli do sprawcy sprawdzić co z nim. Był to mężczyzna w średnim wieku pod krawatem i zdaje się, że nie orientował się w ogóle co się stało. Ten przemiły człowiek który nam pomagał wspomniał, że trzeba zadzwonić na policję, bo gość z SUVa jest jakiś podejrzany. Najprawdopodobniej tamten do usłyszał i ... odjechał z piskiem opon. Klapa maski silnika mu się otworzyła, tak że przez moment nie widział nic poza tym, ale pędził jakby ktoś go gonił. Zdążyliśmy na szczęście spojrzeć na tablice rejestracyjne i zapamiętać numery. Zadzwoniliśmy po policję, świadek dał nam swój numer telefonu i odjechał. Po chwili przyjechał szeryf, zadzwonił po lawetę, spisał zeznania i pojechał. Gość od lawety posprzątał jezdnię, podpiął nasze auto za tylną oś, wsadził nas do swojego auta i zawiózł do domu. Samochód został odholowany na parking, nawet nie wiem gdzie.
Byliśmy zdruzgotani. Był piątek wieczór i szeryf powiedział, że sprawa ruszy dopiero w poniedziałek. Zgłosiliśmy szkodę przez internet do naszego ubezpieczyciela i czekaliśmy.
W poniedziałek faktycznie sprawa ruszyła. Znaleźli sprawcę i odezwało się jego biuro ubezpieczeniowe. W środę mieliśmy już samochód zastępczy na czas naprawy i pełni nadziei czekaliśmy na nasze autko.
Nasz Dodge to szczerze mówiąc był stary grat. Z 1996 roku, z dużym przebiegiem. Jakie auto zastępcze dostaliśmy? Nową (półroczną) Hondę Accord:D Nawet byliśmy zadowoleni z tej małej podmiany;-)
Przez cały czas byliśmy przekonani, że naprawią nam samochód. Pękła boczna szyba, było wgniecenie w prawym tylnym rogu, ale wydawało się nam, że nic poważnego się nie stało. Okazało się jednak, że szkody są tak duże, że koszt naprawy przekracza wartość samochodu. Mieliśmy do wyboru: albo bierzemy same pieniądze, albo kasa - 200$ plus auto. Zdecydowaliśmy się na samą gotówkę, ponieważ po obejrzeniu samochodu jeszcze raz stwierdziliśmy, że nie będziemy ryzykować naprawy.
Zapłaciliśmy za Doggiego 1600$, spece z ubezpieczalni wycenili go na 2000$, tak więc wliczając cenę ubezpieczenia i kosztów administracyjnych wyszliśmy mniej więcej na zero, a przez ponad dwa tygodnie mieliśmy auto (a nawet dwa)
Po przemyśleniach stwierdzam, że nawet dobrze się stało, że się rozbiliśmy. Planowaliśmy podróżować 2000 mil tym autem, a najprawdopodobniej rozkraczyłoby się nam po drodze. Zdecydowaliśmy się nie kupować drugiego auta, a pojechać autokarami i polecieć samolotem do Miami. Dużo bezpieczniej, szybciej, a cenowo podobnie. Nic nie było w stanie pokrzyżować naszych marzeń o wspaniałym USA Trip! ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz