wtorek, 31 stycznia 2012

09.09.2010 Ellis Island

Wyobraźcie sobie co czuli emigranci z Europy przypływając do Nowego Jorku. Wpływają do portu, a tam wita ich monumentalna Statua Wolności. Po miesiącach podróży w okropnych warunkach, braku higieny i porządnego wyżywienia w końcu dopływają do bram raju. Jednak nie wszystkim dane jest zacząć nowe życie w Nowym Jorku. Aby zapobiec epidemii ludzie wysadzani są na malutkiej wyspie Ellis u wybrzeży Nowego Jorku i tam poddawani kontroli. Imigrantów było naprawdę wielu, badający lekarze mieli 6 (słownie sześć!) sekund na przebadanie delikwenta, czy nie przywozi jakiejś zaraźliwej, śmiertelnej choroby. I tak przez wiele wiele lat, dzień w dzień.

niedziela, 29 stycznia 2012

09.09.2010 Liberty Island

Wymęczeni podróżą padliśmy dosyć wcześnie spać, aby następnego dnia rzucić się w wir zwiedzania. Zamówiliśmy przez internet bilety i z samego rana pojechaliśmy metrem na południowy kraniec wyspy Manhattan, do Battery Park. Stamtąd odpływają promy wycieczkowe do Liberty Island i Ellis Island.

środa, 25 stycznia 2012

Times Square

Nadszedł czas na osławiony Times Square. Mieszkaliśmy tak blisko, że każdego wieczoru szliśmy podziwiać feerię reklam wyświetlanych na zbiegu ulic Broadway i Siódmej Alei. Times Square to nic innego jak plac, wokół którego na budynkach umieszczone zostały wielkie ekrany. Na jednym końcu, specjalnie dla turystów postawiono czerwone schody, na których można usiąść i oglądać widowisko. Pamiętam, że jak tam byliśmy, to nie byłam zachwycona, nie wiem czego się spodziewałam, ale byłam trochę zawiedziona jakością wyświetlanych reklam. Teraz jak wracam do nagrań, to zachwycam się kolorytem tego miejsca i widzę, jak bardzo jest ono szczególne. Tak jest ze wszystkimi moimi wspomnieniami z Nowego Jorku, kiedy tam byliśmy byłam zaszokowana brudem tego miasta, dziurawymi ulicami, zimnem i jednakowymi, otaczającymi mnie budynkami. Jednak z perspektywy czasu doceniam to miasto, które nigdy nie śpi, doceniam architektów sprzed wieku i ich odwagę we wprowadzaniu niewiarygodnych, jak na tamte czasy, rozwiązań.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Greenpoint, Brooklyn

Greenpoint to najbardziej na północ wysunięta dzielnica Brooklynu. 43% mieszkających tam osób deklaruje polskie pochodzenie dlatego nazywana jest przez miejscowych Little Poland. Jest do drugie co do wielkości skupisko Polaków w Stanach. Władze Nowego Jorku chcą zrewitalizować dzielnicę i postawić nowe bloki w miejsce starych, więc istnienie polskiego Greenpointu jest zagrożone.

sobota, 21 stycznia 2012

Podróż do Nowego Jorku

Pierwszym przystankiem w naszej wyprawie był Nowy Jork. Aby się tam dostać wykupiliśmy bilety na autobus łączący chińską dzielnicę w Waszyngtonie z chińską dzielnicą w NY. Podróżowaliśmy z minimalną ilością bagażu, nie licząc naszej sławetnej "paczki". Odległość do pokonania to 230 mil (czyli 360 kilometrów). Przebyliśmy ją chińskim autobusem w 4-5 godzin z przystankiem w Filadelfii.
źródło: maps.google.com

USA Trip 2010, czyli gdzie byliśmy

Nareszcie dochodzę do istoty i celu całego wyjazdu do Stanów, czyli podróży. Jak wiadomo początkowy plan zakładał jazdę samochodem przez całe wschodnie wybrzeże, ale kupno nam nie wypaliło, a nie wynajem nie było nas stać. Bilety powrotne mieliśmy kupione z Miami, więc jakoś musieliśmy się tam dostać. W grę wchodziły autobusy, pociąg lub samolot. Nie wybraliśmy jednego środka transportu, tylko ... wszystkie ;-)

czwartek, 19 stycznia 2012

pożegnanie z Ashburn

Wszystko co dobre kiedyś się kończy, ale to co po nim następuje jest jeszcze lepsze. Przez trzy miesiące pobytu pokochaliśmy nasz basen, przywiązaliśmy się do ludzi, przyzwyczailiśmy do codziennej jazdy na rowerze. Nadszedł jednak dzień, kiedy trzeba było wyczyścić basen, wypompować wodę i zamknąć za sobą bramę. Z jednej strony było mi bardzo smutno, ale z drugiej czekała na nas wymarzona wielka amerykańska przygoda.
Do naszych obowiązków należało przygotowanie basenu do zamknięcia na zimę. Mieliśmy wpompować cały chlor do wody, opróżnić butle z kwasem i wypompować większość wody. Nie zdążylibyśmy zrobić tego w normalnym procesie chlorowania, więc jak wszyscy wyszli wytoczyliśmy (Kamil wytoczył:P) beczki z chlorem i  wlaliśmy pozostałą na dnie resztkę. Baniaki były spore, bo 55 galonowe (250 litrów).

niedziela, 15 stycznia 2012

Nasi współlokatorzy czyli miłosc turecko - polska

Nie mogę zakończyć historii o pobycie w Ashburn bez wspomnienia o naszych współlokatorach w mieszkaniu. Przez pierwsze trzy tygodnie mieszkaliśmy w czwórkę czyli ja, Kamil, Łukasz i Piotrek, lecz sielanka kiedyś musiała się skończyć, bo apartamenty były przygotowane dla sześciu osób. Pewnego pięknego dnia po przyjściu do domu zastałam siedzących na naszej kanapie chłopaka i dziewczynę. Kto mnie zna, ten wie, że dużo mówię (często bez sensu), ale z natury jestem przyjacielska i pomocna. Chciałam żeby nie czuli się skrępowani, żebyśmy się polubili i żeby nam się dobrze razem mieszkało. Zaczęłam zatem trajkotać. "Tu są sypialnie, tu są łazienki, ja jestem Magda, miło was poznać" i tak dalej. Widziałam, że są bardzo oszołomieni (nie wiem jak długo siedzieli bezczynnie na tej kanapie) ale chodzili wszędzie gdzie ich zaprowadziłam i wyglądali na zainteresowanych. Ich walizki leżały nierozpakowane, zatem spytawszy się uprzednio, czy nie mają nic przeciwko spaniu w oddzielnych pokojach, zaprowadziłam Nisę (bo tak miała na imię dziewczyna) do mojego pokoju. Pokazałam jej materac, szafę i w końcu spytałam czy ma jeszcze jakieś pytania. I wtedy usłyszałam. "Where I sleep". Uświadomiłam sobie, że niewiele zrozumieli z tego co próbowałam im przekazać przez dobre 10 minut i muszę zacząć od początku.

Amerykański system bankowy

Wydawać by się mogło, że w kraju który uznawany jest za potęgę światową w wielu aspektach, sprawnie działający system bankowy to podstawa. Otóż okazuje się, że to wierutna bzdura. Ameryka to kraj, w którym w obrocie nadal są czeki (ktokolwiek, kiedykolwiek WIDZIAŁ czek oprócz tych z Milionerów?) i stanowią podstawę wypłacania wynagrodzeń pracownikom. Co dwa tygodnie (lub inny określony okres czasu) biegniesz do skrzynki i wyciągasz list z czekiem. Następnie jedziesz do banku (względnie do bankomatu - wpłatomatu) i deponujesz ten czek. Następnie w zależności od banku czekasz parę dni, aż bank sprawdzi, czy czek ma pokrycie i dopiero wtedy dostajesz pieniądze. O przelewach mało kto słyszał, w banku taka przyjemność słono kosztuje. W internecie wszędzie płaci się kartą kredytową (debetową). Podejrzane transakcje są potwierdzane telefonicznie. W porównaniu do polskiego systemu straszna bieda;-) To przywiązanie do książeczek czekowych jest szokujące. Gotówką mało kto płaci, kartą można zapłacić każdą kwotę, bez dolnego limitu. To akurat jest bardzo wygodne, bo nie trzeba nosić ze sobą drobnych. Z drugiej strony trzeba ze sobą nosić mieszek ćwierćdolarówek, bo czasami na bramkach na autostradzie lub w parkometrach tylko takimi monetami można płacić. Przydają się również jednodolarowe banknoty do różnego rodzaju automatów z napojami. Trzeba też pamiętać, że pomimo istnienia banknotów 50- i 100- dolarowego nie używa się ich zupełnie. W sklepach wiszą karteczki, że nie można takimi banknotami płacić. Dziwne? Banknot stu dolarowy jest jednym z najczęściej i najłatwiej podrabianych banknotów ze względu na swoje słabe zabezpieczenia. Trwają prace nad nowym banknotem, ale czy jest to w ogóle potrzebne?;-)
źródło: http://zwrotpodatku.pl/img/czek3.jpg

piątek, 13 stycznia 2012

Muzeum Historii Naturalnej, DC

Jednym z wielu muzeów, które odwiedziliśmy, było Smithsonian Museum of Natural History. Mieści się ono w wielkim gmachu przy National Mall i zajmuje trzy kondygnacje. Jest to najczęściej odwiedzane Smithsonian Museum, w 2009 roku odwiedziło je 7.4 miliona zwiedzających.

Jeden z posągów z Wyspy Wielkanocnej.

czwartek, 12 stycznia 2012

Waszyngton, DC vol3

Pomimo, że Waszyngton jest niewielki, dużo można tam zobaczyć. Każda nasza podróż metrem zaczynała się od stacji West Falls Church. Metro nie ma rozkładu, jeździ w zależności od pory dnia co parę minut.


środa, 11 stycznia 2012

Wiewiórki

Tak jak w Anglii, wiewiórki w Waszyngtonie nie wyglądają jak nasze rude Basie. My spotkaliśmy na swojej drodze wiewiórki różnych kolorów, szare, białe i czarne. Takiej naszej polskiej jednak ani widu ani słychu. Zwierzątka te głównie spotykamy w dużych miastach gdzie biegają sobie zupełnie nie spłoszone obecnością człowieka. Jest ich naprawdę dużo i są urocze;-)


wtorek, 10 stycznia 2012

Washington, DC

Kiedy planowaliśmy wyjazd jeszcze w Polsce, włączaliśmy Google Street View i jeździliśmy naszymi wyimaginowanymi rowerami po ulicach Waszyngtonu. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że sformułowanie "pod Waszyngtonem" może oznaczać 30 mil odległości. Jednak w skali amerykańskiej 30 mil to jak rzut beretem. Jak daleko mieliśmy do najbliższej stacji metra można zobaczyć na poniższej mapce. Uważni znajdą miasto Vienna - tam była ostatnia stacja metra naszej linii.



Smithsonian National Zoological Park

23 sierpnia po zwiedzeniu muzeum Air and Space Muzeum w Chantilly mieliśmy wolne popołudnie, więc postanowiliśmy wybrać się do waszyngtońskiego ZOO. Było niestety późno i wpakowaliśmy się w korki, które próbowaliśmy sprytnie ominąć jadąc wąskimi osiedlowymi uliczkami. Poniekąd nam się udało, bo zdążyliśmy przed zamknięciem parku, ale nie udało nam się zobaczyć największej atrakcji, czyli pand (szły spać przed dobranocką i spóźniliśmy się dosłownie parę minut).


poniedziałek, 9 stycznia 2012

Co ciekawego mozna znalezc w basenie?

Jednym z wielu obowiązków ratownika jest dbanie o czystość basenu. Polega to na sprawdzeniu drożności systemu filtracji, odkurzaniu basenu i czyszczeniu kafelek.


niedziela, 8 stycznia 2012

spacerem po Baltimore

Po zwiedzeniu oceanarium, czyli naszego głównego celu podróży, zostało nam trochę czasu, więc postanowiliśmy obejrzeć Baltimore. Miasto to leży nad zatoką Chesapeake i jest typowo przemysłowym miastem w swej architekturze. Dominującym widokiem są ceglane budynki z wysokimi dymiącymi kominami. Jest to miasto portowe, więc poszliśmy zwiedzić marinę.

sobota, 7 stycznia 2012

National Aquarium in Baltimore

Baltimore jest to miasto położone 60 mil na północ od Waszyngtonu w stanie Maryland. Stało się naszym celem nie ze względu na swoje wątpliwe walory estetyczne, lecz ze względu na fantastyczne oceanarium. 
National Aquarium in Baltimore jest jednym ze wspanialszych oceanariów na świecie. Wygrało w 2008 roku nagrodę za najlepszą wystawę od Association of Zoos and Aquariums. Zainteresowanych dokładniejszymi informacjami na temat wystaw odsyłam do linku powyżej.
Jak każde amerykańskie muzeum i to było imponujące wielkością. Niestety za wstęp trzeba było zapłacić, ale nie po to lecieliśmy 12 godzin za ocean, żeby siedzieć w domu i liczyć kasę:P Przyjechaliśmy dosyć wcześnie, postaliśmy chwilę w kolejce i nareszcie mogliśmy podziwiać dziwy oceanów i mórz hoho. Przy kupnie jakiegokolwiek biletu wstępu z reguły dostaje się mapkę obiektu z najciekawszymi informacjami. Są one zawsze czytelne, kolorowe i bardzo pomocne, bo można się tam zgubić jak w Ikei! Zazwyczaj również przy wejściu stoi fotograf, każą Ci stanąć na krzyżyku, uśmiechać się, a przy wyjściu możesz kupić sobie jedną fotkę na tle rybek za tylko paręnaście baksów. Dobre sobie. Czy ja wyglądam na głupią?:P
Mam zachowane wszystkie mapki i bilety jakie kiedykolwiek podczas naszej podróży dostaliśmy, także bazując na tym mogę teraz wszystko dokładnie opisać. Akwarium było podzielone na trzy części - Glass Pavilion, Pier 4 Pavilion i Pier 3 Pavilion. Pier, ponieważ mam wrażenie, że część budynku unosiła się nad wodą;-) Ponieważ w cenie biletu było również kino 4D oraz The Dolphin Show, które były o określonych godzinach, zaczęliśmy zwiedzanie od Glass Pavilion. Wystawa tam się znajdująca nosiła nazwę Animal Planet Austalia: Wild Extremes. Zajmowała trzy poziomy i przedstawiała różne gatunki gadów, ryb, ptaków i innych zwierzątek prosto z Australii.
Idąc pomiędzy skałami i licznymi drzewami tylko spojrzenie w szklany dach i barierki przypominało, że jesteśmy w oceanarium, a nie w sercu australijskiego lasu.

piątek, 6 stycznia 2012

Air and Space Museum

Nie spodziewałam się, że tyle mam do opowiedzenia o błahych sprawach. Myślałam, że opiszę całą podróż w pięciu, może dziesięciu postach i przejdę do następnego roku. Jednak ten jest szesnasty, a ja dopiero zaczynam opisywać nasze wojaże;-)
Na samym początku muszę wspomnieć, dlaczego Waszyngton jest taki wspaniały. Znajduje się tu mnóstwo muzeów tak ogromnych, że jeden dzień to za mało aby jedno zwiedzić. Zazdroszczę Amerykanom, że potrafią tak przedstawić swoją historię czy historię naturalną, czyli ogólnie tematy uznawane za 'nudne', w taki sposób, że nie sposób oderwać od tego oczu. Co jednak przyciąga tłumy turystów do muzeów? Zapewne przekonuje ich to, że wstęp jest darmowy. The Smithsonian Institution jest to instytucja założona w XVIII wieku przez Jamesa Smithsona. Poświęcił on swój majątek aby za pomocą SI szerzyć wiedzę. Dzisiaj istnieje 19 muzeów, zoo i 9 ośrodków badawczych. Jest to największy zespół muzeów na świecie. I trzeba przyznać - robi wrażenie;-). Jeśli ktoś czytał 'Lost Symbol' Dana Browna, to tam właśnie jest ta instytucja po trosze opisana.
Jednym z muzeów jest National Air and Space Museum w Chantilly. Nigdy nie spodziewałam się, że przez pół dnia będę łazić z zadartą głową oglądając samoloty (to zdecydowanie nie jest moja pasja). A jednak przewodnicy, który co parę godzin oprowadzali wycieczki po muzeum mieli tyle ciekawych historii do opowiedzenia, że byli w stanie zainteresować nawet takiego laika jak ja. 
AiS Musem mieści się w ogromnym hangarze. Z parkingu nie wygląda tak imponująco jak od wewnątrz.

rozrywkowe Ashburn

Nie należę do typu szalonej imprezowiczki, ale wiadomo, że trochę rozrywki każdemu jest potrzebne. Ashburn nie obfitowało w atrakcje, zatem musieliśmy kombinować;-) Nasze życie było dosyć monotonne, ciągle praca, obiad spanie, ale na niewiele więcej mieliśmy siły. Lato było bardzo upalne, a słońce i woda wyciągają z człowieka życie.

czwartek, 5 stycznia 2012

Kupujemy samochód

Nasz plan był prosty: przez trzy miesiące pracujemy w Virginii (zaraz pod Waszyngtonem, wschodnie wybrzeże) i po pracy robimy sobie dwa tygodnie wakacji podróżując od Nowego Jorku i Bostonu, przez Niagarę i całą długość Stanów aż do Miami. Aby zwiedzić jak najwięcej postanowiliśmy kupić samochód w Virginii i sprzedać, albo zostawić gdzieś pod płotem w Miami. Pomysł był odważny, ale do zrealizowania. Po miesiącu pobytu i zarobieniu odpowiedniej ilości gotówki zaczęliśmy szukać auta do 2000$ wystarczająco dużego aby pomieścić bagaże 4 osób. W naszych planach snutych jeszcze w Polsce nie uwzględniliśmy jednego, najważniejszego czynnika - aby kupić samochód trzeba mieć ... samochód. Nie byliśmy przygotowani na takie odległości do pokonania, aby zobaczyć interesujące nas auto, bez komunikacji miejskiej było to niemożliwe. Na jeden dzień pożyczyliśmy samochód od naszego przyjaciela z basenu i pojechaliśmy oglądać parę wcześniej umówionych aut, ale nie przypadły nam one do gustu, albo ktoś nie miał czasu się z nami spotkać. 

Czego nie ma za oceanem a jest do życia koniecznie potrzebne

Wydawać by się mogło, że w kraju tak wielkim i bogatym jak USA można kupić wszystko. Jest to po części prawdą, ponieważ po całych Stanach rozsiane są skupiska imigrantów i można tam kupić produkty z danego regionu. Jednak są takie rzeczy, których istnienie w innych kulturach przyjmujemy jako pewnik, bo jak ludzie mogą bez tego żyć?

środa, 4 stycznia 2012

Jak to jest byc ciamajda, czyli Magda w szpitalu

Jeśli ktoś mnie lepiej zna, to wie że dosyć często ulegam różnego rodzaju urazom. Połamane palce, skręcone kostki - co jakiś czas jestem w gipsie;-) Jako, że upłynęło trochę czasu od poprzedniego urazu, los tylko czekał żeby mnie czymś nowym uraczyć.

Premier Olympics 2010

Nasza firma co roku organizuje 'olimpiadę' dla swoich ratowników. Biorą w niej udział drużyny złożone z supervisora i 4 podległych mu ratowników. Oczywiście każdy może przyjechać na zawody i kibicować jeśli nie bierze udziału w żadnej konkurencji.

wtorek, 3 stycznia 2012

Leesburg Premium Outlet Center

Mówi się, że zakupy to narodowy sport Amerykanów. Wcale się temu nie dziwię, skoro ceny są tak niskie. Sprzęt taki jak kompaktowe aparaty, małe AGD kosztują w przeliczeniu na złotówki mniej więcej tyle samo. Ale czy na pewno to ta sama cena? Nie, ponieważ dla Amerykanina zarabiającego 2000$ kupno aparatu za 300$ to nie jest duży wydatek, dla Polaka zarabiającego 2000zł kupno tego samego aparatu  za 1000zł to zupełnie inna bajka. Wyobraźmy sobie mniej więcej, że ubrania, płyty, książki, wszystko - jest trzy razy tańsze. Do tego towary luksusowe są nie dość, że trzy razy tańsze to ... jeszcze połowę tańsze. (Dla nieobytych z matematyką: to oznacza 6 razy niższą cenę!). Każdego stać na samochód, płaski telewizor, na chodzenie do restauracji, na wakacje. My, pracując jako ratownicy byliśmy sobie w stanie kupić samochód już po miesiącu pobytu. Muszę przyznać, że jest to niesamowite uczucie, kiedy na wszystko jest Cię stać, a do galerii handlowej nie idzie się z 100zł w garści polując na okazje, tylko co mi się spodoba to biorę. Mam nadzieję, że doczekam takich czasów kiedy i u nas tak będzie...

Wybory

W 2010 roku odbyły się wybory prezydenckie. Pierwsza tura odbyła się 20 czerwca (my głosowaliśmy 19 czerwca z powodu różnicy czasu) a druga 4 lipca (u nas 3 lipca). Jeszcze w Polsce załatwiliśmy sobie pozwolenia na głosowanie poza granicami kraju i nie wyobrażaliśmy sobie, abyśmy mogli w tych wyborach nie wziąć udziału. Mieliśmy z tym trochę problemów, bo nasz supervisor nie chciał nas puścić, ale po rozmowie z odpowiednimi osobami zostaliśmy zawiezieni do DC z samego rana tak, aby zdążyć jeszcze do pracy. 
W ambasadzie polskiej zostaliśmy bardzo miło przyjęci. Czworo opalonych młodych ludzi to była dla nich nowość, bo podejrzewam że średnia wieku osób głosujących w tamtym obwodzie wyborczym była raczej wysoka. Udzieliliśmy nawet wywiadu do RMF, który fragmentami został puszczony w Polsce;-)

Dzien wolny, czyli odpoczywac bedziemy w pracy

Jak wcześniej wspomniałam pierwsze trzy tygodnie były dla nas bardzo ciężkie. Trzeba było przyzwyczaić się do zmiany czas (6 godzin do tyłu), rygoru wstawania rano i pracowania 9 godzin dziennie. Nareszcie nadszedł jednak nasz upragniony dzień wolny. Niestety nie jestem do końca pewna czy mnie pamięć nie zawodzi, ale zdaje mi się, że pierwszego dnia pojechaliśmy załatwiać urzędowe sprawy. Każdy, kto przyjeżdża do pracy do USA musi dostać SSN (Social Security Number). Jest to numer jednoznacznie identyfikujący osobę, tłumaczony w filmach jako 'numer ubezpieczenia'. Aby go otrzymać, musieliśmy pojechać do jednego z biur, złożyć dokumenty i po krzyku. Jako, że mieszkaliśmy na odludziu do biura było daleko. Przyjechał po nas jeden z zatrudnionych w naszej firmie kierowców, Ukrainiec Roman. Został on naszym 'ulubieńcem' z powodu swojego niesamowitego wręcz antytalentu do prowadzenia auta. Dla niego linie oddzielające pasy nie istniały, zjazdy z autostrady zawsze pojawiały się w ostatniej chwili, a system GPS był chyba niezrozumiały. Tak nudził się prowadząc auto, że cały czas musiał nawijać do kogoś przez telefon po rosyjsku. Jadąc z nim miałam zawsze duszę na ramieniu, dlatego prosząc raz o przysłanie do nas kierowcy zaznaczyłam dobitnie "Z Romanem nie jadę!"

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Jedzenie, czyli jak dawaliśmy radę bez polskiego chleba

Jakie jest amerykańskie narodowe danie? My mamy pierogi, bigos, gołąbki i wiele wiele innych potraw, które jemy na co dzień. A co mają Amerykanie? Ktoś powie "indyka". Zgodzę się, ale jedzą go raz na ruski rok. To może hamburgery albo frytki? Niestety, hamburgery są z Hamburga, frytki - Belgia, o pizzy nie wspomnę. Prawda jest taka, że nie ma typowo amerykańskiego jedzenia. Wszystkie pomysły na potrawy zostały przywiezione całkiem niedawno przez imigrantów i pomimo że kultura amerykańska kojarzy mi się nieodłącznie z Fast Foodem to raczej ich narodowym daniem bym tego nie nazwała, prędzej stylem życia.
Jako, że jesteśmy raczej ogarniętymi ludźmi nie mieliśmy problemów z gotowaniem. Mieszkaliśmy w szóstkę (my + dwa Turki), tak więc każdy w tygodniu miał dzień gotowania i zmywania naczyń. System bardzo sprawnie działał oprócz dni kiedy była kolej Indyków (bo tak ich nazywaliśmy między sobą stwierdzając, że pewnie słowo 'turki' znają). Nie dość, że nie dało się z nimi dogadać, bo nie mówili po angielsku, to jeszcze nie potrafili gotować. Pamiętam jak dziś pierwsze danie jakie nam zaserwowali - rozciapane gotowane (ale niedogotowane), nieumyte ziemniaki z groszkiem czy innym warzywkiem i ... koniec dania :P W porównaniu z ucztami pełnymi MIĘSA, które my przygotowaliśmy wypadło to dosyć blado. Takie zderzenie kulturowe było dosyć drastyczne, ale udało nam się wypracować kompromis i następnym razem mięso pojawiło się na talerzach;-)

niedziela, 1 stycznia 2012

Pod wodą i nad wodą

Przez trzy miesiące spędzaliśmy tam większość czasu, zatem sporo zdjęć nam się uzbierało. Szczególnie jak testowaliśmy nową, wodoodporną obudowę na aparat;-) Zdjęcia wychodzą czadowe, a jak się jeszcze człowiek pobawi w edytorze fotografii to są jeszcze lepsze. Ja dopiero zaczynam bawić się zmienianiem tych kolorów, na pewno można to zrobić lepiej, ale i tak jestem zadowolona z efektu. Oto parę zdjęć z Lansdowne.
oryginał