poniedziałek, 2 stycznia 2012

Jedzenie, czyli jak dawaliśmy radę bez polskiego chleba

Jakie jest amerykańskie narodowe danie? My mamy pierogi, bigos, gołąbki i wiele wiele innych potraw, które jemy na co dzień. A co mają Amerykanie? Ktoś powie "indyka". Zgodzę się, ale jedzą go raz na ruski rok. To może hamburgery albo frytki? Niestety, hamburgery są z Hamburga, frytki - Belgia, o pizzy nie wspomnę. Prawda jest taka, że nie ma typowo amerykańskiego jedzenia. Wszystkie pomysły na potrawy zostały przywiezione całkiem niedawno przez imigrantów i pomimo że kultura amerykańska kojarzy mi się nieodłącznie z Fast Foodem to raczej ich narodowym daniem bym tego nie nazwała, prędzej stylem życia.
Jako, że jesteśmy raczej ogarniętymi ludźmi nie mieliśmy problemów z gotowaniem. Mieszkaliśmy w szóstkę (my + dwa Turki), tak więc każdy w tygodniu miał dzień gotowania i zmywania naczyń. System bardzo sprawnie działał oprócz dni kiedy była kolej Indyków (bo tak ich nazywaliśmy między sobą stwierdzając, że pewnie słowo 'turki' znają). Nie dość, że nie dało się z nimi dogadać, bo nie mówili po angielsku, to jeszcze nie potrafili gotować. Pamiętam jak dziś pierwsze danie jakie nam zaserwowali - rozciapane gotowane (ale niedogotowane), nieumyte ziemniaki z groszkiem czy innym warzywkiem i ... koniec dania :P W porównaniu z ucztami pełnymi MIĘSA, które my przygotowaliśmy wypadło to dosyć blado. Takie zderzenie kulturowe było dosyć drastyczne, ale udało nam się wypracować kompromis i następnym razem mięso pojawiło się na talerzach;-)








Najciekawsze były jednak zakupy. Osiedlowy warzywniak wielkości 3 Biedronek a może i połowy np Reala był zasobny  w teoretycznie wszystko od warzyw po drogerię, aptekę i piekarnię. Jednak cena warzyw była horrendalnie wysoka, ryb praktycznie w ogóle nie było no i chleba takiego jak w Polsce brak. Genetycznie modyfikowana żywność to tam codzienność, co ciekawe warzywa i owoce z etykietą 'organic' czyli nie GMO są dużo droższe.


W smaku niczym nie przypominają polskich produktów, cebule wielkości piłki do ręcznej  (nooo, trochę przesadzam:P) aromatu nie posiadały. Do tego dochodzi sprawa mięsa. W Polsce jestem przyzwyczajona, że idziemy do rzeźnika i tam dostajemy ile chcemy świeżego mięska. Tam wszystko było pakowane na styropianowe tacki i zważone leżało sobie na półkach. Big Deale za dolara za funt przyciągały ceną, ale co w tych kurczakach było tego nie wiem do dziś. I chyba nie chcę wiedzieć. Po wielkości piersi tych biednych kurczaków można się domyślić ile chemii było w to pakowane. W naszym warzywniaku rybek praktycznie wcale nie  było, nie licząc tych mrożonych. Po rybę najlepiej było się wybrać do odległego Global Food'a. Wiązało się to z jazdą na rowerze po nocy, bo za daleko było aby iść, a jak wracaliśmy po pracy to było już ciemno. Można było teoretycznie zrobić zakupy w dzień wolny, ale kto by go marnował na łażenie za spożywką?;-) Global Food to bardzo ciekawy sklep, jeszcze większy niż nasz warzywniak 'Giant'. Żywność głównie przeznaczona dla Azjatów, większość produktów importowana. Można tam było znaleźć różne rzeczy których nazw nie znam, bo etykiety były po chińsku:P Do tego dużo więcej warzyw i owoców połowę tańszych niż w 'naszym' sklepie, no i ryby. Świeże, filetowane na oczach klientów, mrożone, co tylko dusza zapragnie. Do dziś żałuję, że nie zdecydowałam się na zakup stejka z sharka...
Pomimo wszystkich tych niedogodności obiady które przyrządzaliśmy wychodziły całkiem smacznie. Na ogromnym dziale mrożonek znaleźliśmy nawet 'Pierogies', które w smaku były nawet niczego sobie. Największym i w sumie nie do przeskoczenia problemem był brak chleba... Tak samo jak w UK, Amerykańce jedzą sandwicze. Ten chlebopodobny wyrób był tak gumowy i okropny, że w pewnym momencie na śniadanie jadłam tylko płatki. Pewnym ratunkiem okazały się bagietki, bądź chleb zwany przez nich Italian Bread, ale dla mnie w smaku był jak nasza bułka paryska. Muszę powiedzieć, że można było kupić coś przypominającego, przynajmniej wyglądem, nasz bochenek chleba, ale w dotyku było gumowe a cena była trzy razy wyższa. Można więc uznać, że rzecz za którą najbardziej tęskniłam był chleb;-)
Ceny jedzonka kształtują się podobnie jak w Polsce - z tą różnicą że w dolarach. Przykładowo, chleb który dało się zjeść kosztował około 2$, jajka za 12 sztuk też 2$. Mięso z kurczaka było tanie, bo można było kupić udka od 1,99$ za funt (1lbs=0,45kg). W sumie na zakupy każde z nas przeznaczało 50$ na tydzień i nie żałowaliśmy sobie niczego specjalnie. Obowiązkowo ciasta i lody (ach te lody!) na deser;-)

Od czasu do czasu pragnęliśmy żyć jak prawdziwi Amerykanie i zamawialiśmy Fast Fooda. Czasami wychodziło to spontanicznie, jak podczas naszej nieudanej wyprawy na pierwszy shopping, czasami z lenistwa i zmęczenia. W trakcie mieszkania w Virginii nie jadaliśmy w restauracjach. Jedzenie poza domem jest bardzo popularne w USA, często rodziny chodzą na obiad do restauracji bez żadnej okazji. Zupełnie inaczej niż u nas, ja nie przypominam sobie żebym kiedykolwiek szła do restauracji nie będąc w podróży czy z okazji czyichś urodzin, ślubów etc. Dla naszej studenckiej kieszeni było to trochę drogie, ale nie można powiedzieć, że nie byłoby nas na to stać. Przeciętnie obiad kosztowałby paręnaście dolarów od głowy, więc nie jest to bardzo wygórowana cena.

 Nasz pierwszy obiad w fast foodzie, Burger King i Whoopery!
 zawsze...
 odżywiamy się iście po królewsku;-)
 Król i Królowa Burger Kinga


 Hamburger krabowy z frytkami w Baltimore

W Polsce zestaw kosztuje 15-20zł, tam 5$ a porcja duużo większa. Strzeżmy się fast foodów jeśli nie chcemy był tłuściochami tak jak oni...

2 komentarze: