środa, 4 stycznia 2012

Jak to jest byc ciamajda, czyli Magda w szpitalu

Jeśli ktoś mnie lepiej zna, to wie że dosyć często ulegam różnego rodzaju urazom. Połamane palce, skręcone kostki - co jakiś czas jestem w gipsie;-) Jako, że upłynęło trochę czasu od poprzedniego urazu, los tylko czekał żeby mnie czymś nowym uraczyć.


Szłam sobie spokojnie brzegiem basenu a tu nagle na mojej drodze stanęło niepozorne krzesło. Nie zauważyłam go zajęta rozmową z Kamilem i traf chciał, że całkiem mocno w to krzesło kopnęłam. Skończyłoby się na chwili bólu gdyby nie fakt, że trafiłam w żeliwną nogę krzesła przedostatnim (tym prawie najmniejszym) palcem lewej stopy. Oczywiście cała sytuacja była strasznie komiczna, wredne krzesło mnie zaatakowało (złośliwi twierdzą, że to ja zaatakowałam krzesło, co jest oczywistą nieprawdą), dokuśtykałam sobie to bardziej życzliwego krzesła i spoczęłam. Po paru minutach ból nie przechodził, więc uznałam, że faktycznie mocno rozprawiłam się z leżaczkiem, ale siedziałam sobie dalej. Po jakimś czasie zaczęłam mieć coraz większy problem z chodzeniem, bo palec ciągle bolał, więc kuśtykałam sobie specjalnie się tym nie przejmując. Gdy jednak po paru godzinach ból nie przechodził, a nogę zaczęłam za sobą ciągnąć postanowiłam pojechać do szpitala, bo przyszło mi na myśl, że może palec złamałam.
Na szczęście szpital był niedaleko, więc wzięłam furę i pojechałam;-) Doczłapałam się jakoś do punktu przyjęć, a tam natychmiast wsadzili mnie na wózek inwalidzki. Natychmiast lekarz recepcjonista zrobił mi krótki wywiad na temat chorób i leków jakie przyjmuję, ile ważę i skąd jestem bo mam fajny akcent;-) Poproszono mnie abym poczekała (na tym nieszczęsnym wózku!) w poczekalni, aż mnie ktoś obsłuży. Nie musiałam długo czekać, lekarz wyczytał moje nazwisko, zawieźli mnie do 'pokoju' oddzielonego parawanikiem i położono na łóżko szpitalne;-) Po chwili przyszedł pielęgniarz i zawiózł mnie do pracowni rentgenowskiej. Po wielu udanych i nieudanych próbach sfotografowania tego malutkiego palca (co wiązało się z przyklejaniem reszty palców do blatu taśmą bez opatrunku i dziwnymi pozycjami, w których miałam tkwić bez ruchu do zdjęcia) zawieziono mnie z powrotem do mojego pokoju i mogłam w spokoju oglądać kablówkę;-) Po jakimś czasie przyszedł lekarz i oznajmił mi, że palec nie jest złamany tylko skręcony. Otrzymałam specjalny but ortopedyczny ułatwiający chodzenie (mam go do dziś!) i zalecenie aby się nie nadwyrężać;-) Dopiero po zakończeniu mojego 'leczenia' zapytano mnie o dowód ubezpieczenia. Jakie to dziwne prawda?;-P Ubezpieczenie oczywiście miałam, lecz dowiedziałam się, że najprawdopodobniej firma nie pokryje kosztów leczenia, bo wypadek stał się w pracy. Przedstawiciel szpitala spisał moje dane i powiedział, że najprawdopodobniej pracodawca również mnie ubezpieczył, tak więc powinnam się dowiedzieć i w razie czego zmienić dane ubezpieczyciela później. 
Wyleczona i szczęśliwa, że jednak nie złamałam kolejnego palca wróciłam do domu. Wszystko działo się w piątek, w kolejny poniedziałek była olimpiada i dowiedziałam się tam, że oczywiście, jestem ubezpieczona także w pracy. Hip hip hura. Zadzwoniłam do szpitala, nagrałam się na sekretarkę, podałam wszystkie swoje i nowego ubezpieczyciela dane i uznałam sprawę za zakończoną.
Po powrocie do Polski dostałam maila od ubezpieczyciela, którego dane podałam najpierw, że nie zapłaci za moje leczenie. Ogarnęło mnie przerażenie, gdy zobaczyłam wysokość rachunku. Opiewało na około 1500$!. Wystraszona napisałam do naszej firmy z pytaniem czy oni zapłacą. Dostałam odpowiedź, że owszem mogą zapłacić, ale szpital z żądaniem zapłaty do nich nie wystąpił. Byłam przerażona, ale wszystko udało się pomyślnie załatwić dzięki uprzejmości i zaangażowaniu ludzi z naszej firmy.
Wyprzedzę trochę wypadki i powiem, że w roku 2011 znów pojechaliśmy do USA. W czasie mojego pobytu na mój polski adres przyszło pismo, że MOGĘ (ale nie muszę) zalegać szpitalowi 600$. Moi rodzice wysłali to pismo do mnie, ja znów przerażona wysłałam to do naszej firmy, żeby powiedzieli co to w ogóle znaczy. Poradzono mi, żebym zadzwoniła do szpitala i dowiedziała się komu ile i czy w ogóle zalegam. Zadzwoniłam, przekierowano mnie w trzy różne miejsca, bo musiałam sprawdzić w pracowni rtg, u lekarza prowadzącego i w jeszcze jakimś magicznym miejscu. Okazało się, że faktycznie zalegam ... 50$. Firma zobowiązała się pokryć i tą należność, ale czy nadal nie zalegam na przykład 99 centów stróżowi na parkingu nie mam pojęcia:-)
Muszę powiedzieć, że poza moją zakręconą sytuacją z ubezpieczeniem oceniam moją styczność ze służbą zdrowia na piątkę z plusem. Obsłużono mnie fachowo, szybko, nie robiąc problemów, że co jakiś czas czegoś nie rozumiałam. W USA służba zdrowia jest prywatna, nie ma czegoś takiego jak NFZ czy składki zdrowotne. Ludzie ubezpieczają się w prywatnych firmach ubezpieczeniowych i cały system działa znakomicie. Może byśmy tak z nich wzięli przykład?;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz