czwartek, 2 maja 2013

Motelove przygody

Większość nocy podczas naszej trzytygodniowej podróży spędziliśmy w obiektach sieci Motel 6. Jest to jedno z tańszych rozwiązań, gdy nie chce się mieszkać w pokoju 10 osobowym, ale nie chce się też płacić milionów za łóżko. Najczęściej wynajęcie pokoju w Motel 6 kosztowało nas około $40 - $55 za dwie osoby, gdzie do dyspozycji mieliśmy pokoje z dwoma ogromnymi łożami (spokojnie w 4 osoby można spać) i łazienką. Było czysto, schludnie i przewidywalnie, więc lubiliśmy się tam zatrzymywać. Rezerwowaliśmy sobie dzień wcześniej nocleg przez internet i bez stresu dojeżdżaliśmy do motelu w środku nocy.

Photo credit: Thomas Hawk / Foter.com / CC BY-NC

Tak też zrobiliśmy wybierając się do Flagstaff. Tym razem jednak mieliśmy mało kilometrów do przejechania (jechaliśmy z Las Vegas przez Zaporę Hoovera) i wcześnie byliśmy w motelu. Zawsze zamawialiśmy pokój non-smoking i tak też było wtedy, jednak pokój, który nam udostępniono raczej dla nie palących nie był;-))) Pomarudziliśmy trochę i recepcjonista dał nam klucze do innego pokoju. Tym razem żadnych smrodków nie było, więc zadowoleni wtaszczyliśmy swoje bagaże.

Był już wieczór. Nasz pokój był na parterze i był połączony z pomieszczeniem obok drzwiami tak, że razem mogły tworzyć apartament na przykład dla rodziny z dzieckiem. Wychodził bezpośrednio na parking, tak jak w większości tanich moteli w Stanach. Razem z K odpoczywaliśmy po podróży, ja wypisywałam pocztówki, K pewnie robił plan wycieczki do Wielkiego Kanionu lub relaksował się przed telewizorem.

Nagle zadzwonił telefon. Żadna z naszych komórek tylko telefon stacjonarny, będący na wyposażeniu pokoju. Odrobinę się zdziwiliśmy, bo któż może dzwonić do pokoju motelowego? "Pewnie czegoś chcą z recepcji" - pomyślałam i podniosłam słuchawkę. I faktycznie, dzwonił recepcjonista. Jednak to co próbował mi przekazać zmroziło mi krew w żyłach.

Nie lubię rozmów telefonicznych po angielsku, bo czasami ciężko mi zrozumieć rozmówcę. W tamtym przypadku moją dezorientację powodował fakt, że nawet jak zrozumiałam to co usłyszałam, to było to tak nierzeczywiste, że myślałam, że się przesłyszałam.

Najpierw recepcjonista spytał, czy mam zamknięte drzwi do pokoju. Już to wzbudziło we mnie strach. Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że tak. Poprosił mnie, abym na pewno to sprawdziła. Następnie zaczął coś szybko mówić i niewiele z tego zrozumiałam, więc poprosiłam o powtórzenie. Grający obok telewizor nie pomagał w skupieniu i gdy mój rozmówca trzeci raz zaczął mi tłumaczyć czemu dzwoni, w końcu zrozumiałam. A gdy zrozumiałam, to zamarłam. Pod naszymi drzwiami czaił się niebezpieczny facet o imieniu Gary, a recepcjonista widział go na kamerach przemysłowych zamontowanych na korytarzu. Gary był znanym w mieście czubkiem, dlatego facet od razu go poznał i zadzwonił na policję. Jednak zanim policja przyjedzie miałam Garego odgonić od naszych drzwi, aby nie zrobił nam krzywdy. Recepcjonista nakazał mi podejść do drzwi, uderzyć w nie trzy razy i zawołać "go away, Gary!" i pod żadnym pozorem się nie rozłączać. Na nogach z waty wstałam z łóżka i najpierw podeszłam do okna, jednak nic nie mogłam zobaczyć. K zainteresował się, co ja dziwnego robię, a ja kazałam mu być cicho, walnęłam w drzwi i krzyknęłam "go away Gary!". Myślę, że Gary mógł usłyszeć również łomotanie mojego serca, taka byłam przerażona. Rzuciłam się z powrotem do telefonu i spytałam, czy sobie poszedł. Niestety, nie byłam zbyt przekonywująca i Gary nie uciekł. Bałam się strasznie, że wejdzie do pustego pokoju obok i przez drzwi łączące oba pomieszczenia wejdzie do nas.

Recepcjonista powiedział, że policja zaraz będzie na miejscu, choć nie słyszałam żadnych syren. Polecił mi spróbować innym sposobem odstraszyć Garego. Powiedział, że nasz prześladowca bardzo boi się niedźwiedzi, w związku z tym, mam podejść do drzwi jeszcze raz i krzyknąć, "Gary, there is bear inside"...

Wtedy jakaś myśl zaczęła we mnie kiełkować. Recepcjonista prosił bym pozostała na linii, jednak ja odłożyłam słuchawkę i wykręciłam numer do recepcji, aby się upewnić, że osoba z którą rozmawiam naprawdę stamtąd dzwoni. Cóż, osoba która odebrała telefon, o żadnym Garym nie wiedziała, co więcej powiedziała "not again", czyli wcale nie była zdziwiona moim telefonem. Facet bardzo mnie przepraszał i obiecał zablokować numer żartownisia.

Całe moje przerażenie przerodziło się we frustrację i złość, jak mogłam się dać tak oszukać. K się trochę ze mnie śmiał, ale sam wcześniej też poleciał pod okno sprawdzić czy Gary nas nie podgląda przez szczelinę w zasłonach. Telefon znów zadzwonił i okazało się, że próba blokady numeru niewiele dała, bo fałszywy recepcjonista chciał wiedzieć czy już straszyłam Garego niedźwiedziem. Trochę poudawałam, że niby się nie zorientowałam w żarcie, jednak potem nie wytrzymałam i nakrzyczałam do słuchawki. Druga rozmowa z prawdziwą recepcją dała już pożądany skutek i nikt tego dnia nas więcej nie niepokoił.

Jednak jak wychodziliśmy później do miasta, to miałam wrażenie, że wszyscy wiedzą o mojej wpadce i  śmieją się, jak łatwowierna jestem. Wtedy nie było mi do śmiechu, bo naprawdę uwierzyłam w istnienie szaleńca pod swoimi drzwiami i bałam się jak cholera. Na szczęście dobre piwko w Beaver Street Brewery leczy wszystkie smutki i teraz tę przygodę wspominam z uśmiechem.

No bo jak można uwierzyć w niedźwiedzia w pokoju?;-)))

Photo credit: ucumari / Foter.com / CC BY-NC-ND


4 komentarze:

  1. Niezła historia :) tym bardziej w polarnego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No polarnego to się przecież w wannie trzyma, każde dziecko to wie:-)))

      Usuń
  2. Haha niezła historia :D ja nigdy nie odbieram telefonów w hotelu :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ja chyba też przestanę:-P chociaż jest wtedy co wspominać:-D

      Usuń