wtorek, 14 sierpnia 2012

20.09.2010 Through Hell to Paradise

Przyszedł czas pożegnania z Miami i wielkimi krokami zbliżała się chwila powrotu do domu. Z jednej strony byliśmy bardzo zmęczeni podróżą, z drugiej nie mogliśmy się doczekać ostatniego etapu naszej wyprawy, czyli rejsu na Bahamy.
http://directlinecruises.com/cruise-ships/norwegian-cruise-line-sky/

Pomysł takiej podróży podsunęły nam zapoznane w Virginii Polki - również ratowniczki. Mieliśmy jechać w tym samym czasie, ale nie udało nam się zgrać i spotkaliśmy się jedynie w Miami, bo mieszkaliśmy w tym samym hotelu. Na stronie, z której pochodzą zdjęcia można rejs zarezerwować, zobaczyć więcej zdjęć i opisów pokładów. My korzystaliśmy ze strony http://cruise.expedia.com.

Niedaleko wybrzeży USA leży ponad 700 wysp (z których tylko 30 jest zamieszkanych) zjednoczonych w jedno państwo - The Bahamas. Co ciekawe, jest to jedno z dwóch państw na świecie, których nazwa w języku angielskim rozpoczyna się od przedimka 'the'. Jedna z teorii historycznych mówi, że właśnie na jednej z wysp Bahama postawił stopę Krzysztof Kolumb podczas poszukiwania drogi do Indii. Przez stulecia wyspy były pod panowaniem Wielkiej Brytanii, pełną niepodległość uzyskały w 1973 roku. Trzy z nich były celem naszej podróży: Freeport, Nassau i Great Stirrup Cay (prywatna, bezludna wyspa armatora). W sumie przebywanie na tak wielkim wycieczkowcu też było celem samym w sobie, bo takiego monstrum w życiu nie widziałam, co dopiero przebywałam na pokładzie.

Ale zacznę od początku. Po udanym wymeldowaniu z motelu postanowiliśmy zaoszczędzić i pojechać autobusem. Wiedzieliśmy, że żaden nie dojeżdża do portu, ale od przystanku był do pokonania jeden mostek i byliśmy na miejscu. Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy. Och, gdyby ktoś z nas chwilę się zastanowił, oszczędziłoby nam to wiele trudu! Czasami jednak najlepszym zdarzają się gorsze decyzje:-) Oczywiście ten 'mostek' był wielką, na maksa długą estakadą, szliśmy tamtędy godzinę jak nie więcej. Nie muszę chyba wspominać, że byliśmy objuczeni jak jakieś osły czy wielbłądy? Do tego gorąco jak w saunie, a nasz statek stał na samym końcu mariny. W końcu jednak nasze trudy dobiegły końca i dotarliśmy na miejsce cumowania naszego Norwegian Sky. Główne bagaże zabrali nam tip-monsterzy, którym jak zwykle nie daliśmy ani centa, a potem baliśmy się co zrobią z naszymi walizkami. Odprawiliśmy się prawie jak na lotnisku, dostaliśmy karty otwierające każde drzwi a przy okazji służące jako dowód tożsamości i karta płatnicza. ( niestety podłączona do naszych kart kredytowych, choć na to już się nie zgodziliśmy, bo tip -monsterzy na pewno dobraliby się do naszej kasy). Dowiedzieliśmy o kolejnych ukrytych kosztach w postaci obligatoryjnych 50$ za ścielenie łóżek i obsługę stolika podczas posiłków. Ale w końcu dotarliśmy.

http://directlinecruises.com/cruise-ships/norwegian-cruise-line-sky/

Wybraliśmy najtańszą, wewnętrzną (czyli bez okien) kajutę 2 - osobową z możliwością dostawienia łóżka dla kolejnych 2 osób. Było ciasno jak w ... dwuosobowej kajucie, ale specjalnie nam to nie przeszkadzało (do czasu, ale nie będę uprzedzać faktów:-)) Szybka zmiana odzienia wierzchniego na bardziej wakacyjno-plażowy i już po chwili byliśmy z powrotem na pokładzie przyglądać się wypływaniu z portu.

Statek był przeogromny, miał 12 pokładów, dla gości dostępna była chyba połowa z nich, resztę stanowiły pomieszczenia obsługi, maszynownie. Nasza kajuta znajdowała się na 10 piętrze, czyli najwyższym mieszkalnym. Na pokładach wyżej były kasyna, dyskoteki, sklepy, restauracje. Na samej górze była otwarta przestrzeń z barem, szwedzkim stołem, basenami , jacuzzi i mnóstwem leżaków do opalania. Robiło to piorunujące wrażenie i byliśmy zachwyceni.

http://directlinecruises.com/cruise-ships/norwegian-cruise-line-sky/

Najlepsze było jednak przed nami i nie mówię tu o wizycie na tropikalnych wyspach. Codziennie mogliśmy wybrać sobie jedną z restauracji ( każda miała inny wystój) i zjeść w niej za darmo wykwintny obiad ( i śniadanie chyba też ale nigdy nie udało nam się wstać tak wcześnie:-D). Jak zobaczyliśmy pierwszy raz menu to zaniemówiliśmy. Kto spodziewał się jeść na obiad homara i inne pyszności? Kotletów schabowych nie podawali... ale to jeszcze nic. Ja byłam najedzona po obiedzie składającym się z przystawki, dania głównego i deseru, jednak moi współtowarzysze mieli bardziej pojemne brzuchy i chcieli jeszcze jeść. Wybraliśmy się zatem na polowanie. Jak wspominałam, na górnym pokładzie był szwedzki stół, nie dodałam tylko, że działał praktycznie non stop. Czego tam nie było! Mnóstwo owoców, burgery, naleśniki, omlety, ciasta - wszystko co sobie człowiek zamarzy, oczywiście przyrządzane na bieżąco przez statkowych kucharzy. Istny raj na ziemi dla takich 'smakoszy' jak my :-)

Statek jeszcze nie wypłynął z portu a my byliśmy szczęśliwi ponad miarę i głodni nowych doznań:-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz