niedziela, 29 lipca 2012

Washing mashine, czyli dlaczego nie pierzemy ubrań w zmywarce

Jak nazwać po angielsku zmywarkę? Dla mnie oczywistym było, że jest to washing machine. Ale powstaje pytanie, jak nazwać pralkę?

Intencją tego postu nie jest odkrywanie niuansów angielskiego, ani pokazanie mojej wybitnej znajomości języka, ale opowiedzenie o praniu właśnie. W moich pierwszych postach przy opisywaniu naszego mieszkania w Ashburn na pewno wspominałam, ze było w pełni umeblowane - mieliśmy pralkę (washing /laundry machine), suszarkę (dryer), zmywarkę (DISHWASHER) - słowem wszystko co do życia potrzebne. Potem jednak ruszyliśmy w 2 tygodniową podróż i ktoś mógłby sie zastanawiać, czy mieliśmy aż tak dużo ciuchów czy może chodziliśmy jak obdartusy ciągle w tym samym. Aby zachować dramaturgię, powinnam napisać, że zaskakująco, prawda jest zupełnie inna. Nie napiszę tak, bo specjalnym zaskoczeniem to pewnie nie będzie jeśli powiem, że korzystaliśmy z usługi publicznej pralni.


Źródło: http://media.merchantcircle.com
Kiedy jeszcze w Polsce przygotowywaliśmy się do wylotu, jeździliśmy rowerami po wirtualnej mapie Waszyngtonu na Google Maps wyobrażając sobie, jak fantastycznie będzie mieszkać tak blisko wszystkich muzeów i monumentów, jak codziennie wieczorem będziemy chodzić na National Mall gapić się w niebo. Nie wiedzieliśmy co zastaniemy w mieszkaniu, więc zastanawialiśmy się, czy daleko będziemy mieli do najbliższej pralni. Wychowani na amerykańskich filmach żyliśmy w przeświadczeniu, że będziemy mieszkać w mieście (bo tam tylko Nowy Jork pokazują, czyż nie?), wszędzie będzie blisko. Rzeczywistość była daleka od naszych wyobrażeń, marzenia o jeżdżeniu rowerami naokoło Kapitolu legły w gruzach, ale przynajmniej nie musieliśmy nigdzie taszczyć ze sobą prania. Bardzo jednak chciałam z takiej pralni skorzystać, a okazja nadarzyła się właśnie w Miami.
Zapakowaliśmy część brudnych ciuchów, które jeszcze planowaliśmy założyć (w perspektywie Bahamy - niewiele ubrań tam się nosi:D) do podręcznej torby i ruszyliśmy w poszukiwaniu Laundromart. Kilometr od naszego hostelu było większe skupisko sklepów i lokali usługowych, więc skierowaliśmy się w tamtym kierunku. Wtedy bez problemu znaleźliśmy pralnię, o dziwo teraz, jadąc Google Street View, też nie miałam z tym kłopotu. Na starość sentymentalna się chyba zrobiłam, bo wielką radochę sprawia mi "powrót" do Miami i rozpoznawanie wcześniej odwiedzonych miejsc, polecam taką zabawę każdemu;-)



 Jedno pranie kosztuje parę dolarów (2-3$) i trwa 20 minut. Można przynieść swój proszek, można kupić. Po zjedzeniu lodów lub obejrzeniu TV na miejscu otwieramy naszą pralkę i albo zabieramy mokre ze sobą, albo wrzucamy do wielkiej suszarki bębnowej i ustawiamy jak bardzo chcemy nasze ubrania suche. To już trwa parę minut, my przesuszyliśmy je chyba dwa razy i wyszliśmy z pralni z suchymi i WYPRASOWANYMI ubraniami. Niesamowite, ale jak ciuchy się odpowiednio wytrzęsie w suszarce, to żelazko może odejść w niepamięć;-) Ostatecznie cała zabawa kosztowała nas 5$ (plus moje lody), więc groszowe sprawy a ile przy tym zabawy. 



1 komentarz:

  1. W takiej sytuacji nie opłaca się kupować swojej pralki. Bo to jakoś dużo czasu nie zajmuje, a o wiele szybciej niż w domu i prościej.

    OdpowiedzUsuń