niedziela, 15 lipca 2012

16.09.2010 Życie na walizkach, czyli jedzenie w Burger Kingu z bezdomnymi ...

Jak przystało na prawdziwych studentów staraliśmy się żyć oszczędnie. Nocując w hostelach nie mogliśmy liczyć na pyszny obiadek w hotelowej restauracji, stołowaliśmy się na mieście. Jednego dnia szliśmy do knajpy na obiad i wydawaliśmy 15-20$ na głowę, innego szliśmy do Burger Kinga, tuczyliśmy się Diet Coke i Whooperami, ale nasze portfele (a właściwie karty...) też pozostawały stosunkowo grube, bo wydawaliśmy 6-8$ per persona. Na dłuższą metę takie życie miałoby nieprzyjemne konsekwencje w postaci stania się wielkim tłustym prosiakiem, ale tydzień niezdrowego jedzenia nie powinien był nam zaszkodzić (aż tak bardzo). 
http://www.burgerking.com.pl/menu/burgery/whopper.html

Naszego Burger Kinga w Miami znaleźliśmy podczas ambitnej wyprawy "na miasto". Mam ostatnio w zwyczaju śledzenie naszej starej trasy na Google Maps, tak też było i tym razem, linkiem się dzielę wszem i wobec: 



Ponieważ nie samym surfowaniem i leżeniem na piachu do góry brzuchem człowiek żyje, postanowiliśmy zwiedzić Miami. Nie przygotowaliśmy się do tej wyprawy zupełnie, nie wiedzieliśmy gdzie mamy jechać i co oglądać. Wsiedliśmy po prostu do autobusu jadącego na ląd (Miami Beach to wyspa, a właściwie szereg sztucznych wysp, usypanych przez człowieków) i zapytaliśmy kierowcy, gdzie powinniśmy wysiąść aby dostać się do Downtown. Pan był nieco zaskoczony i powiedział, że nie ma tam co oglądać o tej porze (okolice 17). Trochę zawiedzeni, że wycieczka może się nie udać, wysiedliśmy zaraz jak autobus zjechał z mostu. Dobrze zrobiliśmy, bo zobaczyliśmy przynajmniej halę widowiskowo - sportową American Airlines Arena - salę na której mecze rozgrywają Miami Heat. 



Podejrzewam, że to co zwiedziliśmy idąc biegnącą wzdłuż linii brzegowej ulicy to było właśnie centrum miasta. Nie wiem na pewno, bo jakoś nigdy nie miałam potrzeby sprawdzać co nas "ominęło" w Miami. Przeżyliśmy chwilę grozy, gdy weszliśmy w niezbyt bezpieczną okolicę, charakteryzującą się bezdomnymi ludźmi leżącymi (!!) pod płotem i patrzącymi na nas z zainteresowaniem... Uciekliśmy stamtąd szybko i potem chodziliśmy już tylko pomiędzy typowymi dla Downtown wysokimi biurowcami, muzeami i centrami handlowymi. Wszystko mniej więcej wyglądało tak jak w typowym amerykańskim mieście, więc niezbyt nas zainteresowało. Przyjemnie było szwendać się bez celu, bez planu, bez pośpiechu.
Jak zgłodnieliśmy, to wstąpiliśmy do wspomnianego BK, gdzie czekała nas wesoła przygoda. Gdy już wychodziliśmy z restauracji zaczepił nas bezdomny (?). Zwracał się kolejno do wszystkich chłopaków, wciskając im uplecioną z liścia palmowego różę, aby mi ją ofiarowali. Nauczeni doświadczeniem wiedzieliśmy, że chce od nas pieniędzy, więc każdy z nich odmawiał. W końcu mężczyzna ten się wkurzył i sam wręczył mi kwiatka. Ja podziękowałam ładnie i wyszliśmy nie dając mu ani grosza;-P Takich ludzi nazywaliśmy tip-monsterami, jeśli nie zapomnę, to napiszę całego posta o nich. Chociaż może źle oceniliśmy biednego człowieka, może tak zachwycił się moją urodą, że postanowił mi wręczyć swe dzieło?;-) Tego nie dowiem się nigdy, ale ususzonego kwiatka trzymam do dzisiaj;-)



Najedzeni, postanowiliśmy spalić odrobinę kalorii i wrócić do Miami Beach na piechotę. To był jeden z moich najgorszych pomysłów ever, bo to było na maksa daleko, autobusy nie jeździły tą trasą, którą obraliśmy, więc trzeba było iść. Współczuję chłopakom, bo pamiętam, że byłam okropna. Złościłam się strasznie ze zmęczenia i podziwiam, że wytrzymali ze mną całą drogę i nie zostawili w połowie;-) Trzeba jednak przyznać, że podczas tej wyczerpującej wędrówki sporo ciekawych rzeczy zobaczyliśmy. Szliśmy drogą Venetian Causeway.


Najpierw szliśmy mostem, potem weszliśmy na sztucznie usypane wyspy, na których stały (pewnie bajecznie drogie) domy. Most, wyspa, most, wyspa i tak w nieskończoność... Piękna panorama wybrzeża, nowoczesne jachty i motorówki, normalnie żyć nie umierać, a jednak trzeba było iść dalej:P Spotkaliśmy po drodze bardzo niebezpieczne, przynajmniej w moim mniemaniu zwierzę, czyli małego krabika, chodzącego po chodniku. Co by było jakby postanowił mnie złapać za kostkę?



Cała przeprawa na Miami Beach trwała godzinę, Google mówi 2.6 mili/4.5 km, a jest to tylko długość samego mostu. W końcu jednak przeprawiliśmy się na drugą stronę i musieliśmy zadecydować co dalej. Było już późno i ciemno a chcieliśmy iść jeszcze na plażę. Po krótkim zastanowieniu, czy mamy jeszcze siłę, czy lepiej pakować się do autobusu i jechać do motelu zdecydowaliśmy, że jak już tyle łazimy, to możemy przejść się jeszcze kawałek;-) Dotarliśmy do South Beach, gdzie wyciągnięci na piachu podziwialiśmy feerię barw miasta nocą i słuchaliśmy szumu oceanu. Bajka;-)


2 komentarze:

  1. Tylko dzięki Kamilowi Cię nie zostawiliśmy
    , my z Łukaszem już chcieliśmy uciekać ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Haha, no to jednak dobrze, że mam tego Kamila ;-)

    OdpowiedzUsuń