Zaraz obok ogrodów królowej Liliuokalani znaleźliśmy kładkę prowadzącą na małą wysepkę niedaleko brzegu. Przeczytałam też o tym miejscu parę przychylnych zdań w naszym przewodniku Michelin, więc jak najbardziej chcieliśmy się tam znaleźć;-)
Na całych Hawajach nie czułam takiej beztroski jak na tej maleńkiej przestrzeni. Może to był mój dzień, może to kwestia pogody, a może ta wyspa jest magiczna?
Siedzieliśmy sobie na skałach, patrzyliśmy w wodę, goniliśmy kraby i cieszyliśmy się chwilą.
Koło wyspy była wieża. Podejrzewam, że były to pozostałości po jakimś murze, czy starym falochronie. Po jakimś czasie poszliśmy pomoczyć nogi w lagunie, a na nasze miejsce na wieży zaczął wspinać się ktoś inny.
Nie mając nic innego do roboty obserwowaliśmy z daleka krzepkiego pana. Zastanawiało mnie, dlaczego włazi na górę w samych slipkach, a po chwili wiedziałam, że będzie skakał.
To, że pan raczył się nie zabić było dla mnie zaskoczeniem (zdecydowanie pozytywnym). Było tam naprawdę płytko, a wieża miała z pięć metrów. Do odważnych świat należy;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz