piątek, 7 lutego 2014

9.09.2013 wulkan Kilauea, Hawaii (duża wyspa)

Zerwaliśmy się skoro świt, aby z samego rana wsiąść w samolot mający nas zabrać na drugą z trzech odwiedzanych przez nas wysp - Hawaii. Taaak, wyspa nazywa się Hawaii, ale potocznie nazywa się ją też Big Island, czyli Dużą Wyspą, ponieważ uwaga, uwaga, jest największa ze wszystkich wysp archipelagu;-) Pomimo tego, że jest większa niż reszta wysp razem wziętych, to nie ma tam nic poza wielkim Parkiem Narodowym Wulkanów. Długo zastanawiałam się, czy w ogóle lecieć na tą wyspę, bo na Maui też jest wulkan, jednak za radą przyjaciół którzy widzieli oba, pojechać na Dużą Wyspę i zobaczyć płynącą lawę na własne oczy.
Dolatujemy do Dużej Wyspy. Za chmurami chowa się wulkan Kilauea.



Na lotnisku w Kahului oddaliśmy auto i czekaliśmy na autobus co nas zawiezie na odpowiedni terminal. Uprzyjemniały nam czekanie zwierzęta "lotniskowe" czyli kury:D
Sam lot trwał może pół godziny, najwięcej czasu zabrały procedury z oddaniem auta i wypożyczeniem na następnym lotnisku.

Kurki były normalnym widokiem na wszystkich lotniskach Hawajów.
Na Dużej Wyspie spędziliśmy półtora dnia. Zaraz po przylocie pojechaliśmy do naszego hostelu, jednak byliśmy na tyle wcześnie, że jeszcze nie był gotowy nasz pokój. Poszliśmy zjeść brunch (breakfast-lunch), a potem jazda do głównego celu całej tej eskapady, czyli Parku Narodowego Wulkanów.


Z lewej: Wąwóz wyrzeźbiony przez płynącą lawę, teraz bujnie obrośnięty roślinnością, Duża Wyspa.
Z prawej: Las deszczowy w Parku Narodowym Wulkanów. Hydranty wyrastają tam jak grzyby po deszczu!

Jak to w każdym amerykańskim parku narodowym na wjeździe dostaliśmy mapkę z atrakcjami i ruszyliśmy w stronę Welcome Center, żeby zorientować się w terenie. Pogoda była paskudna, ciągle siąpił lekki deszczyk, właściwie taka mgiełka. Znacznie utrudniało to jakąkolwiek widoczność i strasznie uprzykrzało życie. Jednak jak już pisałam na Hawajach to norma, tam w głębi lądu ciągle pada.
Jakimś cudem udało nam się trafić czasowo na rozpoczęcie wycieczki z przewodniczką. Zebrała się mała grupka turystów i ruszyliśmy za rangerką w las deszczowy;-)


Hawaje są najbardziej odizolowanym od reszty świata lądem. Oddalone ponad 4000 kilometrów od czegokolwiek mają niesamowity ekosystem składający się z 3000 miejscowych roślin i zwierząt, nie spotykanych nigdzie indziej. Jednak przywożone przez Europejczyków i Azjatów rośliny sieją spustoszenie i zagrażają tym niesamowitym gatunkom, dlatego tak ważne jest, aby nic ze sobą nie zabierać z kontynentu (istnieje surowy zakaz wwożenia jakichkolwiek roślin czy ziemi). Przykładem są poniższe zdjęcia. Z lewej strony mamy przywieziony przez amerykańską studentkę piękny kwiat imbiru, czyli Kāhili Ginger. Posadziła sobie owa delikwentka takiego kwiatka w ogródku, nie spodziewając się jakich szkód narobi ta niepozorna roślinka. Natychmiast opanowała ona lasy deszczowe, zabierając słońce miejscowym roślinkom. Bardzo ciężko jest ją wyplenić, ponieważ pomimo patrolowania lasów i wycinania chwastu, ciągle nie udaje się nad ną zapanować. Gdy nasza rangerka zauważyła ten kwiat podczas spaceru, wyrwała go przypominając nam, że w parku narodowym nie wolno nic zrywać;-))))

Z lewej: Kāhili Ginger, bardzo agresywny i zaborczy chwast.
Hawaje mają swoich bogów i boginie. Najgroźniejszą jest oczywiście Pele bogini wulkanu. Wiąże się też z nią piękna legenda. Jedną z pierwszych roślin wyrastających na wulkanicznej glebie jest powykręcane i brzydkie drzewko Ohia, które jednak ma najpiękniejsze na świecie kwiaty - Lehua. Kiedyś Lehua i Ohia byli kochankami. Ohia był bardzo przystojny a Lehua była najpiękniejszą i najdelikatniejszą dziewczyną na świecie. Pewnego razu gdy Ohia pracował w polu zobaczyła go bogini Pele i chciała go zabrać ze sobą. On jednak kochał Lehua i odmówił Pele. Odtrącona, ze złości zamieniła go w powykręcane i brzydkie drzewko. Gdy Ohia nie wrócił wieczorem do domu zrozpaczona Lehua zaczęła go szukać. Wiedziała, że stało się coś złego, dlatego błagała bogów o pomoc. Pele nie ugięła się, ale inni bogowie się zlitowali, a ponieważ nie mogli cofnąć czarów potężnej bogini to zamienili Lehua w piękny czerwony kwiat, tak, aby kochankowie na zawsze pozostali razem. Mówi się, że póki kwiat Lehua jest na drzewie Ohia to jest ładna pogoda i świeci słońce, jednak gdy kwiat opadnie to Lehua płacze bo nie może znieść rozłąki z ukochanym Ohia...
U nas ostatnia część legendy się nie sprawdziła, bo kwiaty dzielnie się trzymały, a pogoda była pod psem. Może Lehua miała po prostu zły humor, albo "te dni"? :P

Kwiaty Lehua były naprawdę wszędzie i wyglądały pięknie.


Kilauea jest aktywnym wulkanem od przeszło 30 lat. 5 lat temu ku zdziwieniu wszystkich wulkanologów nastąpiła kolejna erupcja, niszcząc taras widokowy zawieszony nad kraterem oraz część drogi biegnącej jego brzegiem. Jeszcze 5 lat temu, można było objechać cały wulkan, dzisiaj jest to niemożliwe. Jednak jakie było nasze zdziwienie i zdenerwowanie gdy przewodniczka oznajmiła nam, że od trzech tygodni wulkan ledwo zipie, lawy nigdzie nie widać, żadnych płomieni nie zobaczymy! Powiedziała, że skoro bucha już 30 lat, to jeszcze kiedyś się załapiemy na fajerwerki, ale no haaaalo! Jadę przez pół świata (dokładnie, Hawaje są praktycznie po drugiej stronie globu) żeby zobaczyć płynącą lawę i buchający płomieniami krater a tu nic! Rangerka pocieszyła nas, że możemy przyjść wieczorem, to MOŻE będzie coś widać...

Wielki, plujący lawą wulkan. BUJDA.
Mapa parku pobrana ze strony http://www.nps.gov/havo/
Z rangerką kręciliśmy się w pobliżu Kilauea Visitor Center. Po zakończonej (bądź co bądź wspaniałej) wycieczce wsiedliśmy w auto i ruszyliśmy do Jaggar Museum, aby znaleźć się jak najbliżej buchającej parą dziury w ziemi. Prawie się udało.

Kamil trzyma zdjęcie jak POWINNO wyglądać, a w tle jak wygląda. Czy my mamy jakiegoś pecha, czy jak?

A do tego było na maksa zimno.
 Było ponuro, zimno i mokro. My jednak nie odpuszczamy i chcieliśmy zobaczyć krater z każdej możliwej strony.




Jednego żałuję z naszej wyprawy na wulkan (oprócz oczywistego braku lawy). Tego, że nie zeszliśmy na dno krateru. Co prawda wiązało się to z 3-4 godzinnym wspinaniem się, a tyle czasu nie mieliśmy. Rozważaliśmy zerwanie się o 6 rano dnia następnego i przyjazd do parku, jednak moglibyśmy wtedy nie zdążyć na samolot. Zresztą byliśmy bardzo zmęczeni zmianami stref czasowych, brakiem snu i pędzeniem z miejsca na miejsce, że w końcu ze spaceru zrezygnowaliśmy.
Kilauea to tak naprawdę dwa kratery. Na zdjęciu mniejszy, powstały w wyniku erupcji w 2008 czyli Kilauea Iki Crater. Na dno można zejść, ale zajmuje to dużo czasu, którego nie mieliśmy;-(

Steam Vents. Gorrrąco! :D

 Mieliśmy jeszcze trochę dnia przed sobą, więc postanowiliśmy przejść się Devastation Trail, czyli zobaczyć jakie spustoszenie wyrządziła lasowi deszczowemu płynąca lawa. Tam też udało nam się w końcu zaobserwować gęsi Nene, które żyją jedynie na Hawajach i stanowią ich symbol! A ten żwir, po którym gęsi sobie chodzą, to właśnie pozostałość z lasu po przejściu lawy.

Gęsi Nene.

Z lewej: bujna roślinność na tle krateru
Z prawej: dziury w ziemi z których wydobywały się opary i gazy wulkaniczne.

Dno krateru.
Przewodnik Michelin, którego używaliśmy całe nasze wakacje kazał nam jechać jeszcze na drogę Chain of Craters, które biegnie aż do oceanu. Sporo czasu na to potrzebowaliśmy, więc zapakowaliśmy się mokrzy do auta i ruszyliśmy dalej. A dalej, będzie w następnym poście;-)

4 komentarze:

  1. Niesamowite widoki, mimo iż nie było wulkanowych fajerwerków :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to prawda, nie ma na co narzekać, ale jak sobie wyobraże sobie jak mogłoby być to ach:))

      Usuń
  2. Super wulkan, szkoda że nie ma lawy. Nigdy nie widziałam lawy ale dzięki tej ulotce która została uwieczniona na zdjęciu jestem krok do przodu. Też bym się zdenerwowała, gdybym leciała przez pół świata aby zobaczyć coś, czego nie można zobaczyć - może to znak że jeszcze kiedyś musicie w to miejsce wrócić?

    OdpowiedzUsuń
  3. Myślę, że jeszcze wiele innych wulkanów przede mną, Hawaje są trochę przereklamowane:P

    OdpowiedzUsuń