czwartek, 29 grudnia 2011

Jak to sie wszystko zaczelo?

Pewnego pięknego dnia pod koniec 2009 roku mój znajomy powiedział, że jedzie do USA do pracy w wakacje i musimy (ja i Kamil) z nim pojechać. Pierwsza moja myśl "jaaasne", szczególnie, że miała to być praca na basenie jako ratownik a ja, mimo że pływać umiem to ratownikiem WOPR nigdy nie byłam (i nie zamierzam). Na szczęście (wtedy tak nie pomyślałam;)) pomysłem zainteresował się mój chłopak. Przekonał szybko swoich rodziców i nie pozostało mi nic innego jak jechać z nimi. Nie wyobrażałam sobie pozostania w Polsce bez Niego przez 4 miesiące (tyle miał trwać wyjazd). To oznaczałoby koniec naszego związku, a ja kończyć go nie zamierzałam;-) Wreszcie i ja zapaliłam się do tego projektu, pozostało mi najtrudniejsze zadanie - przekonać moich rodziców. Nie było to łatwe zadanie, miałam wtedy 21 lat i pozwolenie mi na samodzielny wyjazd za ocean wydawało się moim rodzicom szaleństwem. Dzięki mojemu uporowi udało mi się jednak i zgodę na wyjazd dostałam. Zawsze żartuję, że argumentem, który przekonał moich rodziców było to, że tak na prawdę Stany nie są daleko. A już na pewno zdecydowanie bliżej niż Bieszczady - podróż do USA zajmuje około 12 godzin, w Bieszczady jedzie się 24h pociągiem!;D
Załatwienie wszystkich formalności trochę trwało - rozmowa z pracodawcą na Skype, podpisanie umów z biurem podróży w Polsce, wiza, paszport w końcu bilety lotnicze. Jednak dzięki pomocy biura w Polsce wszystko szło sprawnie mimo odległości. Odbyliśmy szkolenie na ratowników amerykańskiego czerwonego krzyża i byliśmy gotowi do pracy.


Przyszedł koniec maja 2010 i nadszedł czas wylotu. Nie powiem, trochę się denerwowałam, jak ja się z tymi Amerykanami dogadam, przecież nie mówię płynnie po angielsku, co będzie jeśli nie będę wiedziała co robić itd itp. Na szczęście jechaliśmy w czwórkę (ja i trzech chłopów), więc było mi raźniej. Moje wątpliwości i obawy szybko jednak zostały rozwiane. Z lotniska odebrał nas Taras - Ukrainiec również pracujący w firmie. Mieliśmy szczęście, bo tak na prawdę nie przyjechał na lotnisko po nas, tylko po innych Polaków, ktoś przeoczył nasz przylot. Miał duży samochód (w końcu to Ameryka), ale nawet do 7 osobowego vana 8 osób plus ich bagaże to trochę za wiele. Zmieściliśmy się jednak i pojechaliśmy do biura dopełnić reszty formalności. Trwało to strasznie długo, byliśmy wyczerpani, ale około 2 w nocy polskiego czasu dojechaliśmy do wynajętego dla nas mieszkania. To co zobaczyliśmy przerosło nasze oczekiwania - dwie sypialnie, dwie łazienki, otwarta kuchnia z salonem i małą jadalnią było dla nas luksusem. Niestety zaraz za chwilę zgrzyt, w pełni umeblowanym mieszkaniu nie było pościeli, a my nic ze sobą nie wzięliśmy. Tak więc pierwszą noc spaliśmy pod ... ręcznikami. Do tego sprężyny w 4 z 6 materacy były nie do zniesienia, więc ja przeniosłam się na kanapę. Pomimo wszystkich problemów nadal byliśmy pełni optymizmu.

Rano obudził się z nami głód. Niestety nie mieliśmy nic ze sobą, bo całe 'mięso' w postaci kawałeczka szynki zostało nam zarekwirowane na lotnisku. Kiedy celnik zobaczył te parę plasterków śmiał się strasznie, bo ilość była naprawdę niewielka, ale musiało zostać zabrane 'bo przepisy'. Tak więc pomimo przyrzeczenia, że zostaniemy w mieszkaniu i będziemy czekać na telefon od supervisora, ruszyliśmy przed siebie w poszukiwaniu sklepu i zwiedzenia okolicy.


Wszystko było dla nas niespodzianką: szerokie ulice, trawa przystrzyżona co do milimetra, wielkie samochody  i czystość - żadnych psich odchodów, papierów i innych odpadków. Po powrocie przyjechał do nas nasz supervisor Aaron i zaczęła się nasza przygoda z basenami...

2 komentarze:

  1. a jaka radość jak ludzie z dalekiego wschodu (my) zobaczyli McDonalda :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Haha, faktycznie! Piotrek krzyczący z radości i mina typka przejeżdżającego obok samochodem - bezcenna:D

    OdpowiedzUsuń