środa, 26 grudnia 2012

12.09.2011 Chicago - Jackowo

Postanowiliśmy zacząć od najprzyjemniejszego (jak nam się wtedy wydawało) punktu programu, czyli wizyty w Avondale, przez Polaków nazywanej Jackowem (od parafii św. Jacka). Amerykanie nazywają tą część miasta "Polish Village" co widać na miejskich tablicach.


Do Jackowa wybraliśmy się autem. Odstaliśmy swoje w korkach, potem musieliśmy znaleźć bezpieczne i tanie miejsce dla naszego auta i byliśmy gotowi zagłębić się w wir ludzi mówiących po polsku. Mieliśmy jeszcze do nadania ogromną paczkę z ciuchami, które nie mieściły nam się do walizek. Polecam firmę Polamer, już dwukrotnie korzystaliśmy z ich usług zarówno w Chicago jak i w Nowym Jorku i byliśmy bardzo zadowoleni.

Źródło: city-data.com

Miałam już pewne wyobrażenie polskiej dzielnicy, po wcześniejszej wizycie na Greenpoint. Pamiętając jednak, że Chicago mieszka więcej Polaków niż w Gdańsku, spodziewałam się więcej niż jednej ulicy z polskimi sklepami. W Jackowie jednak za dużo rodaków już nie ma. Owszem jest sporo polskich sklepów (przy Milwaukee Ave), ale coraz więcej tam Meksyków. Polacy wyprowadzają się z Avondale na przedmieścia Chicago i spacerując Milwaukee Avenue nieczęsto, a właściwie prawie wcale nie słychać rozmów w języku polskim.
Będąc w Jackowie nie czułam się tak 'polsko' jak w na Greenpoincie. Możliwe, że Brooklyn był dla mnie nowością, Avondale już nie, ale serce tak mocno jak rok wcześniej już nie zabiło. Witryny z POLSKIMI przyprawami, POLSKIM mięsem, POLSKIM chlebem przykuwały uwagę, ale niech ktoś mi powie, czy w Polsce ktokolwiek reklamuje się, że sprzedaje POLSKIE mięso? Wystarczy napisać ... mięso;-))))

Chyba jeden z najczęściej fotografowanych sklepów na Jackowie. Nawet na Wikipedii przy haśle Jackowo, jest właśnie zdjęcie tego sklepu;-)))
Będąc na miejscu byliśmy świadkami niemiłego zdarzenia. Paliła się polska piekarnia, więc mnóstwo było straży pożarnej i oczywiście jak na każdym amerykańskim filmie - tłumy gapiów.


Przeszliśmy się przecznicę dalej czyli na Pulaski Road (amerykańce piszą Casimir zamiast Kazimierz, wstyd i hańba!, pisałam o nim tu), ale tam już nie było żadnych polskich sklepów, o Polakach nie wspominając. Szybko wróciliśmy więc na Milwaukee Ave i ruszyliśmy do polskich delikatesów. Po przekroczeniu progu poczułam się jak w wehikule czasu, jakbym cofnęła się o kilkanaście lat wstecz. Sklep był duży, miał duże zaopatrzenie, ale tak mocno wiało od niego starością, że aż było żal patrzeć. Szczególnie porównując do sterylnych amerykańskich supermarketów, ale też naszych polskich. Może ci ludzie w Chicago myślą, że w Polsce ciągle taka bieda i trzymają klimat? Nie wiem. Jednak ucieszyły moje serce (i żołądek) przekąski prosto z kraju: pączki (takie prawdziwe polskie a nie donuty!) , soki Tymbark i KRÓWKI! Ach co to były za krówki, takich dobrych nigdy w życiu nie jadłam;-)))



Podsumowując, wyprawa udana (paczka i pączusie) ale rozczarowująca. Polaków w polskiej dzielnicy już nie ma.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz